Zostałem zmuszony, aby obejrzeć ten film. Moja siostra jest wielką fanką japońskich animacji długometrażowych. Sam jednak nie mam z nimi zbyt wiele do czynienia. Mimo wszystko jestem jej wdzięczny za to, że dopilnowała tego, abym usiadł razem z nią przed laptopem i obejrzał ,,Bakemono no ko” – animacji, która chwyciła mnie za serce i sprawiła, że śmiałem się i wylałem parę łez ze wzruszenia. Zacznijmy jednak od tego, o czym w ogóle ten film opowiada.
Jest to historia chłopca, który ucieka z domu i stara się przetrwać w wielkim mieście. Nienawidzi swojej rodziny, ludzi, wszystkiego. Mimo to, bardzo chce spotkać swojego tatę. Kiedy ucieka przed policją, trafia na przejście do drugiego świata, gdzie szybko klimatyzuje się i poznaje wiele ciekawych postaci, które pomagają mu i zapoznają go z nowym miejscem. Pierwszy przymiotnik nasuwający mi się do głowy, gdy przeczytam ,,Bakemono no ko”, to sympatyczne, bo taka właśnie jest ta bajka – przesympatyczna, pomimo wielu poważnych tematów, jakie porusza. Ciągłe kłótnie pomiędzy dwoma głównymi bohaterami, metaforyczność zachowań ludzkich – tych złych stron człowieka – a jednak i tak animacja ma w sobie to coś, co pozwala mi myśleć o niej jako ‚uroczej’.
Poświęcenie, wiara w siebie i swoje możliwości – można powiedzieć, że to priorytet w japońskim filmie. Jednak animacja podkreśla fakt; inni ludzie, bliscy ludzie są niesamowicie ważni w naszym życiu. Potrzebujemy wsparcia, potrzebujemy drugiej osoby. Kyuta – główny bohater – ma przed sobą ciężki wybór. Musi wybrać pomiędzy dwiema istotami, na których bardzo mu zależy. Co, jeśli możemy się domyślić, wcale nie jest takie łatwe. Nawet dla niego. Zawieje teraz truizmem, ale doceniamy ludzi dopiero wtedy, kiedy odejdą od nas.
Z czystym sumieniem mogą każdemu polecić tę animację. Jak już wspomniałem, nie oglądam wiele tego typu produkcji, ale jednak ,,Bakemono no ko” ma w sobie magię. Magię, która potrafi dotknąć emocji, aż trzeba to okazać, śmiejąc się lub płacząc. Mamoru Hosoda odwalił kawał dobrej roboty!